Mijały dni, tygodnie. Ivan wstawał o świcie, jeszcze zanim słońce przebiło się przez mgłę. W starym kubku gotował herbatę na ognisku i szedł do Verby. Z każdym dniem wyglądała lepiej — sierść nabrała blasku, oczy znów miały ten głęboki, spokojny błękit, a nogi, które wcześniej ledwie ją niosły, teraz stawiały coraz pewniejsze kroki.
Ludzie z wioski patrzyli na niego z pobłażliwym uśmiechem.
— Patrzcie, ten dziwak gada z koniem! — śmiali się.
Ale Ivan się nie złościł. Nauczył się milczeć i robić swoje.
Z czasem zaczął znowu naprawiać drobiazgi — ktoś przyniósł mu stary zegar, ktoś inny rower. W zamian dostawał chleb, zupę, czasem drobną monetę. Mało, ale wystarczało. Każdy grosz odkładał. Nie dla siebie — dla Verby.
Pewnego ranka, kiedy śnieg jeszcze leżał cienką warstwą na polach, Verba zaczęła się niespokojnie kręcić. Parowała jej sierść, oczy błyszczały dziwnie. Ivan przestraszył się, że może znów jest chora. Ale gdy słońce podniosło się wyżej, usłyszał ciche rżenie — cienkie, delikatne. Obok Verby, na starych szmatach, leżało źrebię.
Ivan uklęknął. Patrzył, jak malutkie stworzenie podnosi głowę, a Verba liże je delikatnie po grzbiecie. Łzy spływały mu po policzkach.
— No patrz, dziewczyno… nawet ty potrafisz zacząć od nowa — wyszeptał.
Nazwali go Cudek. Bo to naprawdę był cud.
Wieść o źrebaku szybko rozeszła się po wiosce. Dzieci przychodziły, żeby zobaczyć „małego konika z ruin”. Nawet dorośli przestali się śmiać. Ktoś przyniósł worek owsa, ktoś inny stary koc.
A potem przyszedł on — Artyom, ten sam milioner, który kiedyś dał Ivanowi Verba tylko po to, żeby go upokorzyć.
Przyjechał eleganckim autem, błyszczącym jak lustro. Wysiadł w drogim płaszczu, rozejrzał się z pogardą.
— No proszę, żyją jeszcze? — rzucił półgłosem.
Ivan nie odpowiedział. Stał obok Verby i źrebaka, głaszcząc ich spokojnie.
Artyom uśmiechnął się zimno.
— Wiesz co, Ivan? Mógłbym odkupić to wszystko. Dam ci… — sięgnął do kieszeni — dziesięć tysięcy. Co ty na to?
Ivan spojrzał na niego długo, jakby widział go po raz pierwszy naprawdę.
— Nie. — Jego głos był cichy, ale pewny. — Nie wszystko można kupić, Artyomie.
— Dziesięć tysięcy, stary! Za konia, którego ci kiedyś dałem!
— Nie dałeś mi jej. — Ivan uśmiechnął się lekko. — Dałeś mi szansę. Nawet nie wiesz, jak wielką.
Milioner zmieszał się. Nie był przyzwyczajony, żeby ktoś mówił do niego tak spokojnie.
— Ty… ty sobie żartujesz.
— Nie. — Ivan spojrzał na Verbę. — Kiedyś myślałem, że wszystko straciłem. Ale to ona nauczyła mnie, że dopóki serce bije, dopóki ktoś lub coś ci ufa — możesz jeszcze wstać.
Artyom przez chwilę milczał. Potem westchnął.
— Wiesz… ja tylko chciałem się zabawić. Nie miałem pojęcia, że…
— Że z kpin może wyrosnąć coś prawdziwego? — przerwał mu Ivan łagodnie. — Czasem życie nas uczy w najdziwniejszy sposób.
Milioner odwrócił wzrok. W jego oczach błysnęło coś, czego nikt dawno tam nie widział — wstyd.
Od tamtego dnia Artyom zaczął pojawiać się częściej. Najpierw przynosił siano, potem pomógł naprawić płot. Nie mówił dużo, ale patrzył na Ivana z jakąś dziwną pokorą. Czasem po prostu stali obok siebie, w ciszy, patrząc jak Cudek biega po podwórzu.
— Wiesz — powiedział pewnego wieczoru — myślałem, że pieniądze mogą wszystko naprawić. Ale chyba to tylko wygodna wymówka.
Ivan uśmiechnął się.
— Bo to nie pieniądze leczą, Artyomie. Tylko serce.
Minęły miesiące. Stara pracownia znów tętniła życiem. Ivan naprawiał narzędzia, a Artyom zaczął wspierać ludzi z wioski — anonimowo, bez rozgłosu. Nikt już nie śmiał się z „tego dziwaka z koniem”.
Pewnego popołudnia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Verba leżała spokojnie na sianie. Ivan czuł, że jej oddech słabnie. Usiadł przy niej i pogładził jej szyję.
— Dziękuję ci, dziewczyno — szepnął. — Ty mi życie oddałaś.
Verba cicho zarżała, jakby chciała odpowiedzieć, i zamknęła oczy. Odeszła spokojnie, otoczona światłem zachodu i zapachem lata.
Ivan płakał. Ale tym razem były to łzy wdzięczności, nie bólu. Bo wiedział, że nic nie znika naprawdę. To, co dobre, zostaje — w sercach, w czynach, w pamięci.
Kilka lat później ludzie z wioski opowiadali historię o starym rzemieślniku i jego koniu, który przywrócił mu wiarę w życie. Dzieci wskazywały na młodego, silnego ogiera galopującego po łąkach.
— To syn Verby — mówili. — Ten, który przyniósł cud.
A Artyom? Często przychodził do warsztatu, już nie jako pan i dobroczyńca, ale po prostu jako przyjaciel. Siadali z Ivanem na ławce, pili herbatę z blaszanych kubków i patrzyli w zachód słońca.
— Wiesz — powiedział kiedyś Artyom — tamtego dnia, gdy ci dałem konia, myślałem, że cię upokarzam. A okazało się, że to ja byłem żałosny.
Ivan uśmiechnął się ciepło.
— Może każdy z nas musi kiedyś spaść na kolana, żeby zobaczyć, co naprawdę ważne.
I tak zakończyła się historia o człowieku, który wszystko stracił, i o koniu, który wszystko mu zwrócił.
Nie o bogactwie ani zemście, ale o tym, że czasem jedno życzliwe spojrzenie — nawet końskie — może wskrzesić całe serce.
Bo cudów nie trzeba szukać w niebie.
Czasem stoją tuż obok.
Na czterech nogach.

