Clara podniosła się powoli, z tym samym uśmiechem, który nigdy nie schodził z jej ust. Poprawiła beżową sukienkę — elegancką, zimną, precyzyjnie dobraną — i rzuciła ostatnie spojrzenie w stronę Anny. W tym spojrzeniu było coś z triumfu, ale też coś chłodnego, niemal naukowego — jakby patrzyła na eksperyment, który właśnie zakończył się sukcesem.
Anna nie poruszyła się. Czuła, jak każde słowo Clary wbija się w nią, jak cierń, jak sztylet. Powietrze w pokoju zgęstniało. Oddychała z trudem, jakby każdy oddech kosztował ją więcej, niż miała siły dać. Chciała coś powiedzieć — modlitwę, przekleństwo, krzyk — ale głos ugrzązł jej w gardle.
Thomas wyszedł pierwszy, nie patrząc za siebie. Dźwięk jego kroków po starym parkiecie brzmiał jak wyrok. Clara podążyła za nim, zostawiając po sobie ten duszący zapach perfum, zmieszany z czymś jeszcze cięższym — zapachem zdrady.
Gdy drzwi się zamknęły, Anna została sama. Cisza, która nastała, była głośniejsza niż jakikolwiek hałas. Powoli odwróciła głowę w stronę okna. Dzienny blask był zbyt ostry, zbyt prawdziwy. W kącie pokoju stary zegar tykał bezlitośnie, odliczając ostatnie chwile jej dawnego życia.
„Tak to się kończy” — pomyślała. — „Nie hukiem, tylko szeptem. Tykanie zegara.”
Nie miała już łez. Wyschły dawno temu — między nocami bez snu, kroplówkami i nadzieją, która umierała po kawałku każdego dnia. Teraz został tylko pusty ciężar.
Przypomniała sobie pierwszy dzień, w którym poznała Clarę. Dwie młode kobiety, śmiejące się w deszczu, dzielące parasol i marzenia. Clara zawsze była silniejsza, bardziej pewna siebie. Powtarzała: „Życie to polowanie, moja droga. Trzeba wiedzieć, kogo upolować.” Anna wtedy się śmiała. Teraz już rozumiała, że dla Clary każdy człowiek był tylko zdobyczą, a każda relacja — grą o władzę.
„Może to moja wina” — pomyślała. — „Myślałam, że miłość to bezpieczeństwo. Że dobroć wystarczy. Ale nie wystarczy.”
Poczuła tępy ból w piersi, który powoli wznosił się do skroni. Z wysiłkiem usiadła. Ręce jej drżały. Spojrzała na walizkę stojącą przy drzwiach. Jej walizkę.
Wyciągnęła rękę. W środku leżały schludnie złożone rzeczy: chusteczka haftowana przez matkę, stare zdjęcie ślubne, notes. Otworzyła go. Na pierwszej stronie był krótki zapis, sprzed lat: „Szczęście trzeba chronić, nie wystawiać na pokaz.”
Uśmiechnęła się gorzko.
Noc zapadła wcześnie. Dom był cichy, zbyt cichy. Clara i Thomas nie wrócili. Cienie przesuwały się po ścianach jak wspomnienia, których nie dało się już uciszyć.
Anna powoli wstała z łóżka, opierając się o ścianę. Jej kroki były niepewne, ale zdecydowane. Otworzyła drzwi sypialni. Na ścianach wisiały zdjęcia — uśmiechy, święta, wspólne wakacje. Wszystkie te chwile uderzały ją po drodze, jak ciche ciosy.
W kuchni na ścianie wisiał stary telefon. Podniosła słuchawkę. W słuchawce odezwał się pusty, obcy ton. Wybrała numer, którego nie wybierała od lat.
— Dobry wieczór… — powiedziała cicho. — Czy mogę rozmawiać z doktorem Pavlem?
Po chwili odezwał się znajomy, ciepły głos:
— Anno? To ty? Boże… jak się czujesz?
Zamknęła oczy. Łzy, o których sądziła, że się skończyły, znów popłynęły.
— Źle, Pavle… Ale chcę żyć.
— Zaraz przyjadę, — powiedział bez wahania.
Po godzinie drzwi się otworzyły. Do środka wpadło chłodne powietrze. Pavel stanął w progu, patrząc na nią z troską i łagodnością, która grzała mocniej niż jakiekolwiek lekarstwo.
— Wyglądasz fatalnie. Musisz odpocząć. I odzyskać spokój.
— Nie mam gdzie pójść, — odparła cicho. — Dom już nie jest mój.
Milczał przez chwilę, a potem powiedział:
— W takim razie pojedziesz do mnie. Na trochę. Dopóki nie staniesz na nogi.
Spojrzała na niego długo. Kiedyś był jej przyjacielem, a może kimś więcej. Pisał listy, na które nigdy nie odpowiedziała, bo wtedy wybrała Thomasa.
— Nie wiem, czy jeszcze potrafię stanąć, — wyszeptała.
— Pomogę ci. Razem damy radę.
I po raz pierwszy od dawna Anna poczuła coś, co przypominało spokój. Kruchy, delikatny, ale prawdziwy.
Następne dni mijały powoli. Pavel mieszkał w małym domu na obrzeżach miasta, wśród jabłoni i akacji. Dał jej schronienie jak rannemu ptakowi.
Anna przyzwyczajała się do ciszy, do zapachu kawy o poranku, do dźwięku jego kroków. Opowiadała mu po trochu, a on słuchał bez oceniania.
— Ludzie tacy jak ona — powiedział pewnego wieczoru o Clarze — nie kochają nikogo. Boją się tylko być zapomniani.
— A tacy jak ja? — spytała Anna.
— Tacy jak ty wierzą za bardzo. Ale świat potrzebuje ludzi jak ty. Inaczej wszystko by się rozpadło.
Po miesiącu po raz pierwszy wyszła z domu. Śnieg topniał, słońce lutowe było blade. Usiadła na ławce i spojrzała na miasto w oddali.
„Clara ma teraz dom, męża, wszystko” — pomyślała. — „Ale ja mam coś, czego ona nigdy nie będzie miała — spokój.”
Jednak spokój nie zastępuje sprawiedliwości. Pewnego ranka dostała list. Bez nadawcy. Tylko biały, pachnący kopertą. W środku — zdjęcie: Thomas i Clara, uśmiechnięci przed domem, który był kiedyś jej. Z tyłu napis: „Mam nadzieję, że u ciebie wszystko dobrze.”
Serce jej zadrżało, ale zamiast bólu poczuła coś innego — chłodną determinację.
Tej nocy otworzyła swój notes i napisała: „Kiedy zabiorą ci wszystko, zostaje ci wolność, by zdecydować, kim naprawdę jesteś.”
Następnego dnia pojechała do miasta. Odwiedziła kancelarię prawną, potem bank. Rozpoczęła długą, trudną batalię. Clara nie wiedziała, że dokument podpisany przez Thomasa nie był do końca legalny. Po raz pierwszy
Anna walczyła nie o mężczyznę, nie o dom, ale o siebie.
Mijały miesiące. Proces ciągnął się długo — zeznania, świadkowie, stres. Clara przychodziła elegancka, z zimnym uśmiechem. Anna — prosta, ale spokojna.
W dniu ogłoszenia wyroku sędzia przeczytał decyzję: część majątku wraca do Anny, a dokumenty podpisane pod presją zostają unieważnione. Clara zamarła. Jej uśmiech zniknął po raz pierwszy.
Po rozprawie Anna podeszła do niej.
— Mówiłam ci kiedyś, że nie można zabrać człowiekowi wszystkiego. Zabrałaś przyjaźń, miłość, ale nie duszę.
Clara spojrzała na nią — i przez chwilę w jej oczach błysnęło coś, co mogło być strachem.
Anna wyszła na chłodne, marcowe słońce i wciągnęła głęboko powietrze. Ulice pachniały życiem, wolnością, początkiem. Pavel czekał przy samochodzie.
— Jak poszło? — zapytał.
Uśmiechnęła się.
— Jak narodziny. Bolesne, ale konieczne.
Wsiadła do samochodu, a miasto zostało za nimi — razem z przeszłością.
Patrzyła w niebo, na powoli przesuwające się chmury. Po raz pierwszy od lat Anna nie czuła się już niczyim cieniem.
I w ciszy swojego serca usłyszała cichy głos: „Teraz zaczynasz żyć.”

