Odeszłam od stołu, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Goście milknęli po kolei. Zostawiłam ich tam, ze swoimi kieliszkami, śmiechem, sztuczną kurtuazją. Przeszłam do kuchni. Oparłam się o blat. Wzięłam głęboki wdech. A potem drugi.
Po kilku minutach przyszła Marie. Nie mówiła nic. Po prostu podała mi kieliszek wina i skinęła głową: „Oddychaj. Jesteś tutaj. I masz prawo być sobą.” Usiadłyśmy przy kuchennym stole, z dala od reszty, i przez chwilę milczałyśmy razem. I to milczenie było najczulszym prezentem, jaki mogłam dostać tego dnia.
— Wiesz, Alice — powiedziała w końcu cicho — najtrudniejsze to pozwolić sobie… nie być dla wszystkich. A być dla siebie.
W tym momencie zrozumiałam, że przez lata oddawałam siebie w kawałkach wszystkim wokół. Dzieciom. Mężowi. Pracy. Rodzinie. Znajomym. A siebie? Gdzie ja byłam w tym wszystkim?
Zajrzałam do salonu. Goście powoli wracali do rozmów. Tom siedział sztywno, jakby zaczynał rozumieć, że jego słowa miały konsekwencje. Nie zamierzałam robić scen. Ale też nie zamierzałam udawać, że nic się nie stało.
Wróciłam do salonu. Stanęłam w progu. Spojrzałam po wszystkich, po tych znajomych twarzach — niektóre naprawdę bliskie, inne obecne tylko z grzeczności.
— Kochani — powiedziałam spokojnie. — Dziękuję, że przyszliście. Naprawdę to doceniam. Ale dziś… dziś potrzebuję pobyć ze sobą. Tylko ze sobą.
Zapadła cisza. Nie niezręczna. Cisza pełna zrozumienia. Mama skinęła głową. Siostra uśmiechnęła się ciepło. Marie patrzyła na mnie z dumą.
Tom otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je z powrotem. I to było w porządku.
Wyszłam z domu. Wzięłam płaszcz z wieszaka i zamknęłam za sobą drzwi. Wieczór był ciepły, powietrze pachniało letnią trawą. Szłam bez celu, po prostu iść. Do parku. Do kawiarni. Albo nigdzie. Wolna. Po raz pierwszy od dawna naprawdę wolna.
Zadzwoniłam do Marie.
— Chcesz uczcić moje czterdzieste urodziny po naszemu?
— Już wychodzę — odpowiedziała bez wahania.
Spotkałyśmy się w małym barze przy skwerze. Zamówiłyśmy prosecco, sałatki, pizzę, lody. Wszystko to, czego nie było przy „uroczystym” stole. Śmiałyśmy się. Tańczyłyśmy do tandetnych piosenek. Ludzie wokół patrzyli, ale miałyśmy to gdzieś.
I właśnie tam, między drugim kieliszkiem a głupią grą w kalambury, poczułam się… sobą.
Nie idealną żoną. Nie perfekcyjną matką. Nie gospodynią. Po prostu Alice. Kobietą, która przeszła przez wiele, a mimo to ma jeszcze siłę się śmiać.
Wróciłam do domu po północy. W salonie było cicho. Tylko kilka nieumytych talerzy w kuchni przypominało o wcześniejszym wieczorze. Tom spał na kanapie.
Zamiast go budzić, przykryłam go kocem. Bez złości. Bez słów. Po prostu… nie teraz.
Zmyłam makijaż. Usiadłam przed lustrem. Spojrzałam na swoje odbicie. Widziałam zmęczenie. Widziałam zmarszczki. Widziałam kobietę, która wreszcie przestała przepraszać za to, że jest człowiekiem.
Wzięłam notes i napisałam tylko jedno zdanie:
„Dziś urodziła się nowa ja.”
A potem zgasiłam światło i poszłam spać. Spokojnie. Po raz pierwszy od bardzo dawna — naprawdę spokojnie.

